Podczas swojego pobytu w Poznaniu opowiedział nie tylko o swojej ulubionej dyscyplinie sportowej, ale i problemach z urazami czy polskim systemie opieki medycznej. Zapraszamy do lektury.
Andrzej Grupa: Oglądał Pan ostatnie występy Jerzego Janowicza w tenisowym turnieju w Paryżu?
Prof. Wiktor Osiatyński: – Tak, śledziłem. Wszystkie poza finałowym pojedynkiem z Ferrerem, bo byłem już w poznańskim hotelu, a tu nie miałem stacji, która mecz transmitowała. W telefonie patrzyłem na wynik meczu, zresztą dość często czynię tak podczas różnych wyjazdów.
Odnoszę wrażenie, że teraz poświęcił się pan w pracy naukowej polityce społecznej czy prawom człowieka, ale dawniej sport stał chyba dość wysoko w tym rankingu?
– Nie był wysoko, zajmowałem się trochę nauką, pisałem o historii Stanów Zjednoczonych, ale jestem też autorem dwóch książek o sporcie: „Wimbledon” to rzecz o tenisie, a „Przez Wembley do Monachium” o piłce nożnej. Obie były właściwie impulsem chwili, wiązały się z tym, że byłem dziennikarzem i pracowałem warszawskim tygodniku „Kultura”. Ten tygodnik posłał mnie na mecz Anglia – Polska, który tak mnie ujął, że zainteresowałem się historią piłki: tej ligowej, jak i mistrzostw świata. Napisałem książkę bardzo szybko, chyba w miesiąc po meczu była gotowa, ale i tak już było za późno. Myślałem, że nigdzie jej nie wydam i dopiero redaktorka „Książki i Wiedzy”, gdzie poprzednio pracowałem, wpadła na pomysł, że jak połączę ją z Monachium (tam odbyły się decydujące mecze mundialu w 1974 roku), to się uda. Nie pisałem dzieła tylko o tym jednym meczu. Ta pani miała dobre rozeznanie i intuicję, książka się ukazała, choć zabrakło jej w księgarniach. 80 tysięcy egzemplarzy było dużym nakładem, ale rozeszła się w kioskach i na dworcach. Ja jej nawet tuż po wydaniu nie dostałem, bo byłem wówczas w Azji Południowo-Wschodniej. Tam zresztą zorientowałem się, jakie znaczenie ma piłka nożna i sport. Byłem wówczas w Dżakarcie, często jeździłem rykszami czy taksówkami. Pytali mnie wówczas skąd jestem, bo wyróżniałem się białym kolorem skóry. Odpowiadałem „Poland”, a oni zawsze: „Holland, znamy”. Mylili te kraje, bo kiedyś ich terytorium było kolonią holenderską. Którego dnia, już po meczu chyba z Argentyną, jadę tą rykszą i ktoś znów pyta, skąd jestem. Mówię „Poland”, a on: „Great country, Deyna, Gadocha”. Reprezentacja rozsławiła wówczas kraj jak papież czy Chopin.
Pozostało Panu zamiłowanie do futbolu?
– Nie, dzisiaj piłki nie lubię. Uważam, że stała się brutalnym sportem. Sportem, który idzie na forsę i zatraca się przez nią. Jestem oburzony, jak w gazetach z dziesięciu stron o sporcie dziewięć jest o piłce. Uważam, że produkujemy kiboli, potworną na całym świecie kategorię działaczy sportowych. Chciałbym, aby jakaś katastrofa dotknęła tę dyscyplinę, by wróciła do stanu z lat 70. Choć to oczywiście niemożliwe.
A to nie jest tak, że cały zawodowy sport szuka pieniędzy czy większego zainteresowania społecznego i zmierza w tym kierunku?
– W tenisie jest inaczej, to sport bezdotykowy, nie ma tu brutalności. Trybuny się zmieniają, jest więcej kibicowania, ale nie ma kiboli. Nie ma też klubów tenisowych, w których działacze dla forsy, sławy i władzy wspierają kiboli. Może wszystkie dyscypliny są podatne na doping, a niektóre są brutalne z natury, ale piłka nożna stała się brutalna w swoim otoczeniu, jako zjawisko społeczne. W tenisie tego nie ma.
Książka o Wimbledonie także wzięła się z tego, że wysłano Pana akurat do Londynu?
– Nie, to akurat moja pasja, w przeciwieństwie do futbolu. Byłem w Irlandii na specjalnej konferencji, ale chciałem zobaczyć Wimbledon, a moja gazeta wysłała wniosek o akredytację i go dostałem. Pojechałem na początek turnieju, później na pięć dni udałem się do Irlandii na konferencję i wróciłem do Londynu na dalszą część turnieju. Już wcześniej trochę się interesowałem tenisem, ale podczas Wimbledonu ujął mnie szczególnie. Do dziś oglądam mecze, choć głównie kobiet, bo mam słabszy wzrok i trudno mi śledzić szybką piłkę męską. Jak śledziłem mecze Janowicza, to było jednak inaczej. W meczach z Murrayem czy Simonem ile razy zagrywał tuż za siatkę, ile było biegania! Podobnie w półfinale Ferrera i Llodry, to było piękne.
Był Pan praktykiem czy teoretykiem sportu?
– Ja? Praktykiem to mało, bo nie miałem cierpliwości, piłem gorzałę, co od młodości się kłóciło z wysiłkiem fizycznym. W szkole jednak dobrze biegałem, na 500 i 1000 m miałem niezłe wyniki, a byłem wolny na 60 m. Kiedyś nauczyciel gimnastyki zmierzył mi czas ostatnich 60 metrów i był lepszy niż rekordowy czas pierwszych 60 metrów. Musiałem mieć więc wolny start i długo się rozpędzałem. To zostało do dziś, także w pracy. Pierwsze zdanie w książce piszę 10 dni, a po jakimś czasie 10 stron w jeden dzień. Moje życie tak wygląda: powoli, powoli i coraz szybciej.
No więc biegałem. Nauczycielem gimnastyki w szkole średniej był Mirosław Żywczyk, bardzo go lubiłem. On mnie zaciągnął do pierwszego koku w zapasach w stylu wolnym w wadze lekkiej. Dziś zapasów już oczywiście nie uprawiam, grałem w tenisa, ale teraz nie mogę, bo mam chore kolano i biodro. Mam nadzieję, że Rehasport pozwoli mi wrócić na kort.
To urazy mechaniczne czy już wynikające ze zwykłego zużywania się ciała?
– To drugie. Mam 67 lat i chyba od 20 lat kolana zaczynają mieć dość. Mama miała artretyzm czy reumatyzm, ja mam entezopatię i stałą skłonność do zapaleń przyczepów stawowych. Chyba 12 lat temu lekarze amerykańscy i austriaccy powiedzieli, że muszę wstawić sztuczne prawe kolano, lewe biodro i później lewe kolano. Poszedłem z tym do fenomenalnego lekarza do Otwocka, do prof. Kazimierza Rąpały, który uczył wielu specjalistów, także lekarzy z Rehasportu. Obejrzał mnie i pyta:
– Panie profesorze, ma pan ubezpieczenie?
– Mam.
– Takie, co jest ważne na całym świecie?
– Tak.
– A dobre jest?
– No dobre.
– To co się pan dziwi, że chcą panu wszystko powymieniać? Ma pan dobre kolana, niech pan idzie do rehabilitantki, ona pokaże przydatne ćwiczenia i przez 10 lat będzie miał pan spokój.
Prof. Rąpała zawsze mi tak powtarzał, jak przychodziłem mu narzekać. Dopiero rok temu, gdy powiedziałem, że mnie biodro boli, posprawdzał, przekręcił i powiedział: – Teraz trzeba wymienić. A jak ten facet tak mówi, to trzeba zrobić!
I wtedy rozpoczął pan leczenie?
– Ufam mu, przyjechałem do Rehasportu na konsultację, bo ktoś mi zarekomendował tę klinikę. Dr Owczarski mnie zbadał, powiedział, że to, co chce zrobić prof. Rąpała, jest bardzo dobre. Miałem więc operację, może później rehabilitacja była za ostra, a może to moje niecierpliwość jest winna, że wysiadły mi przyczepy ścięgien. Chodziłem o kulach, ale pewnie za dużo, na dodatek mam w domu bardzo dużo schodów. Odwiedzałem kolejne ośrodki w Polsce i nic nie pomagało. Po dwóch czy trzech miesiącach zadzwoniłem do dr. Dudzińskiego do Poznania, który od razu powiedział, że te wszystkie jonoforezy czy lasery nie są zbyt skuteczne. Umówił mnie tutaj w Rehasporcie i już po 20 minutach najpierw rehabilitant wiedział mniej więcej co się dzieje, a wieczorem doktorzy Dzianach i Owczarski w ciągu 10 minut ustalili co do milimetra, w którym miejscu tkwi problem.
Teraz pozostało leczenie. Jestem bardzo szczęśliwy, że udało się znaleźć wreszcie pomoc. Z uwagi na ubezpieczenie, które posiadam, przez 20 lat poznałem wiele klinik ortopedycznych. W Rehasporcie byłem raz na konsultacji, teraz dwa dni, a później trzy. Mam przeświadczenie, że to najlepsza klinika, ludzie są profesjonalistami. Nawet sposób tłumaczenia trafia do mnie. Rehabilitant Rafał Hejna powiedział mi np. że duża część mojego bólu i dolegliwości jest związana ze szwem i przecięciem mięśni. Mówi więc: niech pan sobie wyobrazi, że jest zima, ma pan koszulę, sweter, marynarkę i palto. Urwał się panu guzik w marynarce, a ktoś zaszył go panu przez cztery warstwy. To oczywiste, że będzie pana ciągnąć, trzeba te warstwy rozdzielić. To cudowna metafora trafiająca do wyobraźni. Pan Rafał zalecił mi zabiegi i ćwiczenia, doradził, bym sobie kupił chińską bankę i odciągał ten mięsień.
W dzisiejszych czasach lekarze są jak magowie: nie tłumaczą, bo im się nie chce lub nie umieją, trochę jak specjaliści od komputerów. Wszystko wiedzą i ale mogą o tym rozmawiać tylko ze sobą, bo już normalnemu użytkownikowi komputera nic nie wytłumaczą, to za trudne.
W polityce jest chyba podobnie?
– Nie, jest inaczej. Politycy albo nie umieją się komunikować ze społeczeństwem albo nie chcą. Albo mają poczucie, że najlepiej wszystko wiedzą, albo mają pogardę, jak niektórzy. Mogą też po prostu zapominać. To straszna robota, człowiek jest zajęty od rana co do nocy, w dzisiejszym świecie muszą patrzeć na słupki. I myśleć, co zrobić. Premier Tusk, którego cenię i szanuję za to, że odszedł od swojego czysto rynkowego liberalizmu w stronę problemów społecznych, nie zaniedbał kontaktów ze społeczeństwem, ale był zbyt zajęty.
– Nie mamy się czego wstydzić. Będzie to niepopularne, ale wolę ten polski. Oczywiście, mam ubezpieczenie, często jestem przyjmowany, bo jestem dość znany. Była jednak też i inna sytuacja. Po promocji ostatniej mojej książki, a to było 31 maja, źle się poczułem. Poszedłem do szpitala, który niby był prywatny, ale nie wzięli ode mnie pieniędzy. Ta pani która mi zrobiła elektrokardiogram posłała mnie do szpitala, bo coś mnie kłuło i się słabo czułem,. Trafiłem do Szpitala Bielańskiego na ostry dyżur. Poczekałem, bo był tłum ludzi, w końcu mnie wezwali, wzięli do salki przedprzyjęciowej, zbadali krew, trzymali cztery godziny. Byłem zachwycony tym podejściem. A że było trzeba czekać – no to trzeba. Jak człowiek jest chory, to musi być cierpliwy. Byłem zachwycony podejściem, a ludzie w poczekalni tylko narzekali, że muszą czekać. Bo my jesteśmy społeczeństwem wybitnie roszczeniowym. Wiem, że zdarzają się też inne sytuacje, może lekarze musieliby nauczyć się lepszej komunikacji z pacjentami. I to wszystko jedno, czy w prywatnej czy publicznej placówce.
Ja się poruszam na obrzeżu medycyny, nie podoba mi się cały przemysł farmaceutyczny, to co się dzieje w Polsce. Choćby reklamy leków w telewizji, wpływ tych firm na społeczeństwo. Za bardzo zwariowaliśmy na punkcie wolnego rynku, wódkę można dostać na stacji benzynowej, jakby to był artykuł pierwszej potrzeby. Aptek jest więcej niż piekarni. W Kopenhadze jest siedem aptek, w niedzielę czynne są dwie, płaci się tam 10 razy tyle co u nas, a to miasto jest tak duże prawie tak jak Warszawa. I ludzie sobie radzą.
System trzeba zmienić?
– Nie, trzeba zrobić to, co w kilku innych sprawach. Państwo wyrzekło się pewnej roli regulacyjnej. Całkowicie wolny rynek oznacza czasem tyle, że wielkie drapieżniki zjadają ofiary. Istota państwa i roli państwa, demokratycznego, które dba o interes większości, to regulowanie pewnego rodzaju działalności. Ta regulacja nie ma być dyskryminacyjna. U nas przeregulowane w sposób karny jest np. posiadanie narkotyków, ale nie alkohol, który powoduje szkody dziesięć razy większe.
Kiedy wróci Pan do pełnej sprawności?
– Proszę o to zapytać panów doktorów Owczarskiego i Dzianacha oraz pana Rafała, rehabilitanta. Chciałbym jak najszybciej, bym w marcu mógł z żoną, córką i wnuczkiem pojechać na narty i trochę pozjeżdżać. Później jesienią udać się do Białego, bo lubię to miejsce, a wiosną zapisać się na lekcje tanga. I jeżeli się powiedzie, to na następnego sylwestra zabrać żonę do Buenos Aires i to tango zatańczyć. Mam nadzieję, że Rehasport pomoże mi zrealizować te plany.
Rozmawiał Andrzej Grupa