„No i nadszedł ten czas… Nowy rok, nowe możliwości, nowe wyzwania… Czas na zmianę wszystkiego, wywracam swoje życie o 180 stopni czego nie żałuję. Nowy rok zaczynam od przenoski do Chin i to tam przez najbliższe 2 lata będę trenował i pracował” – taki wpis na swoim facebookowym profilu Tomasz Kaczor zamieścił 31 grudnia 2018 roku. Chwilę wcześniej wrócił z Anglii, gdzie przez trzy miesiące pracował fizycznie na fermie indyków. Chciał rzucić sport, któremu poświęcił większą część życia – stracił bowiem związkowe finansowanie, a z czegoś musiał utrzymać rodzinę. Za namową swojego byłego trenera Marka Plocha, który przejął reprezentację Chin, poleciał do Azji. To był strzał w dziesiątkę – latem był już w światowej czołówce, z życiowymi sukcesami. Wygrał Igrzyska Europejskie w Mińsku, został wicemistrzem świata w Segedynie na Węgrzech, stawał na podium regat Pucharu Świata. Regularnie ogrywał trzykrotnego mistrza olimpijskiego i 12-krotnego mistrza świata Niemca Sebastiana Brendela. To wszystko także dzięki specjalnej diecie przygotowanej przez Annę Lewandowską i… hipnozie, jako metodzie przygotowania mentalnego.
Bez tych słynnych już indyków byłoby o Panu tak głośno?
Tomasz Kaczor: – Myślę, że nie. Ta historia chwyta jednak za serce. Sportowiec, który był na igrzyskach, musiał wyjechać do Anglii i pracować na fermie indyków. Raczej by tego szału nie było.
Czyli indyki pomogły marketingowo?
– Oj tak, pomogły. Choć może nie do końca się to jeszcze przekłada na finanse, bo w kajakarstwie jednak ciężko o sponsorów, to niszowa dyscyplina. Nie jest tak popularna jak piłka nożna czy lekkoatletyka. Dzieje się jednak wokół mnie coś fajnego, miłego.
Będąc w Anglii myślał Pan: „po co mi to całe kajakarstwo”?
– Tak, miałem momenty załamania. Gdy któregoś dnia, po pracy, wróciłem i pod prysznicem poleciały mi łzy, pomyślałem: kończę. Miałem obiecaną pomoc, ale ona nie przyszła. Wtedy właśnie zastanawiałem się, po co mi było to wszystko? Trenowałem tyle lat, przyszedł jeden słabszy rok i zapomniano o mnie. Zadzwoniłem do żony, powiedziałem jej, jaka jest moja decyzja, że nie wracam już do sportu, a jak tylko przylecę do Polski, to rozglądam się na nową pracą.
Dlaczego więc kajaki, skoro w dużym Poznaniu jest tyle możliwości trenowania bardziej popularnych dyscyplin?
– Moi kuzynowie trenowali w Warcie Poznań. Jeszcze zanim zacząłem, to jeden z kuzynów od strony mamy bardzo dobrze się zapowiadał, był mistrzem Polski, medalistą Mistrzostw Europy. On mnie wciągnął. Tata też mi to proponował, bym spróbował, bo byłem ruchliwym dzieciakiem, nie potrafiłem pięciu minut wysiedzieć na tyłku. Poszedłem więc bardziej żeby to wszystkie zobaczyć z bliska, czy spodoba się czy nie. Złapałem jednak bakcyla i zostałam na 20 lat w tym sporcie.
Swoim synom też poleci Pan ten sport?
– Na pewno nie będę odradzał. Zachęcał też nie będę, bo wiem, jaka to ciężka dyscyplina, ile wyrzeczeń kosztuje. Każdy sport może być ciężki, ale po sobie widzę, ile kosztuje kajakarstwo, jak wygląda od stromy marketingowej i niemarketingowej. Jeśli jednak będą chcieli trenować, to pomogę im, będę woził na treningi, tak jak mnie tata woził. A jeśli będzie to jednak coś innego, to też się zaangażuję.
Dwa razy uczestniczył Pan w igrzyskach olimpijskich. Marzył Pan wtedy o medalu?
– Realne marzenia miałem w Rio de Janeiro, była szansa na srebrny medal. Cała sytuacja, jaka wyniknęła wokół mojego startu, spowodowała jednak, że popłynąłem tylko w finale B. Doszło do zmiany systemu kwalifikacji, nasz teamleader zapomniał mi to przekazać. Skrócił się czas między przedbiegiem a półfinałem z półtorej godziny do 40 minut, z przedbiegów nie miał nikt awansować bezpośrednio do finału, a jednak jeden wchodził. Stojąc na starcie nie wiedziałem tego, a komentator w TVP, był nim chyba pan Szpakowski, oznajmił wszystkim, że doszło do zmian. W efekcie mi zabrakło 0,3 sekundy by powalczyć w finale A o medal. Popłynąłem w finale B, a czas, który uzyskałem, dałby mi brązowy krążek, a nawet realną walkę o srebrny. Byłem wściekły z powodu tej całej sytuacji.
W Londynie, cztery lata wcześniej, zapłaciłem frycowe. Płynąłem w dwójce z bardziej doświadczonym Marcinem Grzybowskim, siedziałem z tyłu. Też posłuchaliśmy trenera, który, nie wiadomo skąd, miał klucze kwalifikacyjne do półfinału i finału. Kazał nam w przedbiegu przypłynąć na czwartym miejscu. Jak człowiek zaczyna kalkulować, to źle to się kończy. Czwarte miejsce przegraliśmy o tysięczne części sekundy i popłynęliśmy w półfinale śmierci, w którym było dwóch późniejszych medalistów. Gdybyśmy chcieli popłynąć tak jak planowaliśmy, a nie jak chciał trener, to drugi półfinał byśmy wygrali. Bardzo mocno to z Marcinem przeżyliśmy.
Przed trzecim startem olimpijskim w Tokio daje to pewnie dużo do myślenia?
– Oj tak, teraz jestem już dużo bardziej ostrożny, wszystko sprawdzam po trzy razy albo i częściej. I to zanim wyjdę na rozgrzewkę. Przed startem znów sprawdzam listy i klucze kwalifikacyjne, także to, ile będę miał czasu do kolejnego biegu. Doszło do tego, że szukam tych informacji przed snem poprzedniego dnia, czy czasem czegoś nie zmieniono. Były już takie przypadki, że federacja potrafiła zmienić godziny startu w nocy, ludzie przyjeżdżali na zawody, a tam już było dawno po ich wyścigu.
Patrząc wstecz, przed choćby igrzyskami w Rio miał Pan odrobinę wiedzy o treningu mentalnym czy specjalnej dla siebie diecie?
– Akurat przed Rio korzystałem z kursu metody Silvy i to mi trochę pomogło. Miałem jakąś niewielką widzę odnośnie treningu mentalnego i samej odnowy, ale nie było to, to co teraz. Zacząłem się zagłębiać w tę tematykę, w kwestie motywacyjne. Czytam książki, bardziej przykładam się do diety, udało mi się trafić do Ani Lewandowskiej. W książce o Robercie Lewandowskim przeczytałem wypowiedź Moniki Pyrek, przez Monikę trafiłem do Ani. Ona zaleciła mi badania, z których wyszło, że mam unikać glutenu, laktozy i kazeiny. Wcześniej tego nie wiedziałem. Z każdym rokiem dowiaduję się czegoś więcej na temat treningu. Zawsze wychodziłem z założenia, że ja jestem tylko zawodnikiem, od reszty jest trener i nie ingeruję w jego plany treningowe. Teraz zacząłem jednak dostrzegać, co mi służy, a co nie. I to daje efekty.
Z drugiej strony – doszło chyba świetne przygotowanie fizyczne. To sprawił pobyt w Chinach?
– Tak, Chiny były kluczowe. Gdy tam poleciałem, to na wodzie zamykałem tyły. Chińczycy się śmiali, że miał być zawodnik ze światowego Top-5, a przyjechał taki, który pływa za nimi. Trener Marek się uśmiechnął, powiedział im, by poczekali jakieś miesiąc, a role się odwrócą. I przyszedł wreszcie trening przełamania, gdy płynęliśmy cztery razy po 2 km. Wtedy z ostatniego miejsca znalazłem się w środku stawki, w kolejnym tygodniu byłem już w trójce, a w następnym bezapelacyjnie wygrałem. I to na obu dystansach. Wtedy też zaczęły się spięcia z Chińczykami, bo oni nie lubią przegrywać. Trener im jednak wytłumaczył: on przyjechał tu, by was podciągnąć, a wy podciągacie jednocześnie jego. I wtedy wszyscy zaczęliśmy się wzajemnie napędzać. Treningi w Azji były super, ciężkie, bo trenowałem znacznie mocniej niż w Polsce. Dodatkowo biegałem i jeździłem na treningi rowerem. Zmieniłem też swoje podejście, odtąd obóz treningowy oznaczał obóz, bez żadnych dodatkowych bodźców. Gdy jestem w Polsce, to dochodzą też inne obowiązki. Mam dwóch małych synów, gdy wracałem z treningu, to chcieliśmy nadrobić ten czas nieobecności, a to nie do końca ze sobą współgrało. Idę więc ścieżką, którą sobie wybrałem, choć wiem, że będzie ona trudna. Żona powiedziała, że akceptuje to wszystko, jest jeszcze w stanie przez ten rok się poświęcić, bo widzi, że zmierza to w dobrym kierunku. Zacznę więc wkrótce wyjeżdżać na obozy i będę przyjeżdżał do domu tylko na tydzień.
Znowu do Chin?
- Nie, bo trener Ploch już tam nie pracuje, teraz jest w Kazachstanie, to nie to samo. Kazachowie są po prostu słabsi, nie byłoby już tego napędzania. Na dziś zostaje w klubie, będę tu pracował z trenerem klubowym. Nie wiem jeszcze, co się wykrystalizuje w ministerstwie sportu. Trenujemy w Poznaniu na Warcie, nie stać nas na wynajęcie hangaru i szatni na Jeziorze Maltańskim, to kosztuje kilka tys. zł miesięcznie. Na Warcie mamy więcej możliwości, jest sala do ergonometru, siłownia i można pobiegać osłoniętym od wiatru. W drugiej połowie listopada rozpoczną się pewnie zgrupowania.
Z żoną to się Pan dogadał na zasadzie, że kończą się igrzyska i od 10 sierpnia przyszłego roku jest Pan domownikiem w kapciach?
– Tak to wygląda.
A może medal coś zmieni?
– Tego jej nie mówiłem (śmiech – red.). Taryfę ulgową mam do 10 sierpnia. Mam nadzieję, że wrócę z Japonii z medalem, mówi się, że do trzech razy sztuka. A jeśli będzie medal, to nie jest wcale powiedziane, że nie zainteresują mnie kolejne igrzyska w Paryżu. W perspektywie mam tylko Tokio, Paryż pozostaje jedynie w tyle głowy. Nie ukrywam, że może się zdecyduje na to, a może nie. Nie wiem tego.
W kajakach wiek chyba zbytnio nie przeszkadza, czego przykładem jest choćby Josefa Idem?
– Tak było, jest i chyba będzie. W Paryżu miałbym 35 lat, nie byłbym taki stary. Idem miała chyba 45, gdy w Pekinie sięgała po olimpijskie srebro w jedynce. Na razie skupiam się jednak tylko na Tokio.
W tym roku regularnie wygrywał Pan z Sebastianem Brendelem, wręcz ikoną kanadyjek, wielokrotnym medalistą. Kiedyś wcześniej już Pan go ograł?
– Teraz, gdy przeszukiwałem stare zdjęcia, to znalazłem takie, które potwierdzało, że udało mi się go pokonać. To było na zawodach juniorskich w Bochum w 2004 roku. Wtedy się udało, później przyszła era Brendela, który długo, bardzo długo dominował. Zresztą on tanio skóry nie sprzeda. Sądzę, że ten rok był wypadkową tego, co się ma dziać w przyszłym. Wtedy ma przyjść jego mistrzowska forma. Oby nie, niech w końcu ktoś inny zdobędzie złoty medal olimpijski, to będzie lepsze dla dyscypliny. Ludzie, którzy oglądali finał mistrzostw świata, mówili, że przez ponad 800 metrów jechało równo sześciu zawodników, później Brazylijczyk Queiroz trochę uciekł, ale reszta walczyła, każdy mógł mieć medal. Nie było tak, jak dotąd, że Brendel uciekł, za nim skoczyli Czech Fuksa i Brazylijczyk, a reszta mogła być na miejscach od czwartego do dziewiątego. To udowadnia, że świat poszedł do przodu.
A Brendel choć pogratulował w Mińsku czy Segedynie?
– Nie, odezwał się dopiero na teście olimpijskim w Tokio we wrześniu. Widziałem, że cały pulsował, jakby mógł, to by przegryzł tętnicę ze złości. Żartuję oczywiście, ale oczywiście on jest legendą tego sportu, nigdy nie przegrał najważniejszego biegu. Brazylijczyk Isaquias Queiroz jest z kolei wicemistrzem olimpijskim, ale trenerzy nie typowali go do tytułu mistrza świata, zwłaszcza po regatach Pucharu Świata. Nagle jednak wyskoczył z formą.
Zdobył Pan kwalifikację olimpijską dla kraju czy dla siebie?
– Dla kraju, ale nie zamierzam jej nikomu oddać. Muszę wygrać w Poznaniu kwalifikacje kadrowe, pewnie w marcu albo w kwietniu. Później będą dwa Puchary Świata. Dopiero wtedy będę miał czystą głowę, że startuję w Tokio. W planach były jeszcze kolejne kwalifikacje krajowe w czerwcu, ale na szczęście ta opcja nie przeszła. W czerwcu będą też mistrzostwa Europy w Rumunii, będę chciał tam wystartować w jedynce na 100 metrów.
Jak będą wyglądały przygotowania do roku olimpijskiego?
– Pod koniec listopada z kadrą kobiet ruszymy do Livigno. Tam są zwykle biegi na nartach, praca ogólnorozwojowa. A jeśli nie ma śniegu, to biegi w butach, co lubię. Na wodę wrócimy na przełomie stycznie i lutego. Jeśli w Poznaniu będą warunki, to tutaj. Później będzie zgrupowanie w Hiszpanii lub Portugalii, a od marca regaty kwalifikacyjne.
Budzisz się już czasem z tym medalem olimpijskim?
– Jasne, że tak. Jeszcze pracując na fermie indyków 10 razy zostałem już mistrzem olimpijskim, a 15 razy wygrałem w Lotto i Eurojacka. Tak, śniło się, mam marzenie, wyobrażałem sobie, jak to będzie wyglądać, gdy wchodzę na podium i odbieram ten medal. Może on być każdego koloru. Gdy byłem gościem programu „Dzień dobry TVN”, to powiedzieli, że jeśli zdobędę medal w Tokio, znów mnie zapraszają. Znajomi zaś się śmieją, że po takim sukcesie zaczną bombardować jakiegoś reżysera, by nakręcił o tej historii film.
Rozmawiał Andrzej Grupa