Mateusz Sochowicz, reprezentant Polski w saneczkarstwie i olimpijczyk z Pjongczangu, miał ogromnego pecha w sytuacji, która w profesjonalnym sporcie nie powinna się w ogóle wydarzyć. Podczas przedolimpijskiej próby na torze „Śnieżny Smok” w Yanqing pod Pekinem, Polak dostał zielone światło na start, potwierdzone zostało komendą - i ruszył w dół. Po drugim wirażu, jadąc już z prędkością ok. 50 km/godz. uderzył w bramkę przejazdową - organizatorzy zapomnieli ją... otworzyć. Doznał poważnej kontuzji obu nóg – w lewym kolanie pękła rzepka, prawa nogi miała głębokie rozcięcie, aż do piszczeli. Polski saneczkarz jeszcze w Chinkach przeszedł operację – w tym szpitalu, który podczas najbliższych igrzysk ma służyć sportowcom. Po powrocie do Polski rozpoczął rehabilitację – sam wybrał klinikę Rehasport i fizjoterapeutę Łukasza Jaworskiego, który pracował z naszymi saneczkarzami podczas ostatnich igrzysk w Pjongczangu.
W poniedziałek Mateusz Sochowicz rozpocznie drugi etap rehabilitacji, który wyjaśni dużo więcej w kontekście jego szans na olimpijski występ w Pekinie.
Czy szanse na start w igrzyskach wzrosły czy to jednak wciąż wielka niewiadoma?
Mateusz Sochowicz: Wszystko jest nadal wielką niewiadomą. Pierwszy występ, który teoretycznie może dać mi prawo startu w igrzyskach, jest 1 i 2 stycznia. Zobaczymy, jak to będzie, czy dam radę wystartować. Muszę zdobyć w styczniu w zawodach Pucharu Świata 20 punktów, to da mi kwalifikację.
A może jest szansa na tzw. dziką kartę, skoro ten wypadek zdarzył się nie z Pana winy, a z winy organizatorów zawodów?
- Ciężko mi mówić o tej kwestii, bo dopiero zacząłem działać w tym temacie i poruszać Polski Związek Sportów Saneczkowych oraz inne federacje. Te rozmowy są prowadzone, ale ja będę się starał zakwalifikować na igrzyska bez niczyjej pomocy czy łaski.
Wymazał już pan tego „Śnieżnego Smoka” z pamięci?
- Nie mogę wymazać, bo będę musiał dalej po nim jeździć. To wydarzenie nie zmieniło za wiele w mojej głowie, jeśli chodzi o jazdę na sankach, bo wiem, że takie coś nie powinno się w ogóle zdarzyć. A zdarzyło się pierwszy i ostatni raz w mojej karierze: taki wypadek i taka kontuzja. Nie przewiduję już kolejnej takiej sytuacji.
Przypomnijmy, jak to było: jest zielone światło, komenda start, rusza pan i po 5-6 sekundach następuje przykra niespodzianka...
- Dokładnie. Czuję, że dobrze zacząłem, przejechałem dwa wiraże, patrzę, a tu ścianka w poprzek toru. Szybka decyzja: przeskoczę to, ciało jakby samo zareagowało. Wyrzuciłem sanki spod siebie i nie wiem, czy nie starczyło czasu, czy nie widziałem przeszkody dokładnie, bo wszystko działo się bardzo szybko. Byłem zdziwiony, że uderzyłem w te barierki, myślałem, że nad nimi przelecę. A okazało się, że coś mnie zatrzymało.
Z relacji trenera kadry Marka Skowrońskiego wynikało, że leżał pan na torze, a nikt z organizatorów nie wiedział, jak udzielić pomocy, jak się za to zabrać. Miał pan świadomość, w jakiej znalazł sie sytuacji?
- Świadomość to miałem cały czas, nie straciłem przytomności, kontaktowałem. Adrenalina zaburzała moją koncentrację, ale byłem świadomy. Po uderzeniu w tę barierkę próbowałem ruszać nogami, ale uznałem, że nie mogę. Od razu miałem myśli, że coś się stało z kręgosłupem. Zacząłem jednak ruszać stopami i czucie było, czyli wszystko jednak gra. Dalej jednak nie wiedziałem, co dokładnie ucierpiało. Wiedziałem, że coś się stało z kolanem, bo nie mogłem ruszyć lewą nogą, prawa była bardzo zbita, ale po chwili już nią ruszałem. Obsługa toru chciała wejść z pomocą, ale bez kolców i omal się nie wytrzasnęli na mnie, co by mnie jeszcze dobiło. Później był przejazd karetką z toru do szpitala, co trwało chyba z pół godziny. Mogę jednak stanąć w ich obronie: kolega z USA, Chris Mazdzer, też miał problemy na torze i też zabierała go karetka. Mówił, że chyba kierowcę rajdowego zatrudnili, bo w 10 minut byli w szpitalu. Obsługa chińska ćwiczyła też podnoszenie człowieka z toru, by zapobiec takim sytuacjom.
Szczęście w nieszczęściu, że skończyło się na pękniętej rzepce, a nie połamanych kościach czy zerwanych więzadłach, bo dzięki temu jest szansa na powrót do Pekinu na igrzyska. Od razu podjął pan decyzję, by przejść operację w Chinach?
- Tak, lekarz na miejscu mówił, że trzy tygodnie zwłoki sporo zmienią w mojej sytuacji: mogę chodzić z usztywnioną nogą, ale rehabilitację zacznę znacznie później. Wybrałem więc zabieg od razu i tydzień leżenia w Chinach, a później ruszyłem przez Mediolan do Warszawy, a stąd od razu do Poznania. Lot był bardzo ciężki, choć na leżąco, to jednak bardzo męczący dla kolana. W Poznaniu zacząłem od razu pracować z Łukaszem: pomału, pomału, aby nie przegiąć. Kolano jest niespełna miesiąc po operacji, jeszcze surowe. Trzeba się od nowa uczyć korzystać z niego.
Dlaczego wybrał pan Łukasz Jaworskiego z kliniki Rehasport?
- Pracowaliśmy już razem, wiem, że zajmuje się takimi sprawami w swojej codziennej pracy i mam duże zaufanie do niego. Przemawiają za nim kompetencje, to jedyny słuszny wybór.
Jak wygląda wasz dzień pracy?
- Różnie, to zależy od samopoczucie oraz pracy Łukasza z innymi pacjentami. Dużo trenujemy, ale słuchamy przy tym mojego organizmu, bo on jest teraz najważniejszy. To organizm wyznacza granicę, której nie możemy przekroczyć.
Może pan już zginać kolano czy dalej jest sztywne?
- Z dnia na dzień jest postęp, staramy się go przyspieszyć, ale nie zawsze jest to możliwe. Dziś kolano się trochę zbuntowało i mówi: chłopaki, wczoraj przegięliście. Dzisiaj więc mamy delikatny masaż, później idę na basen, żeby trochę ruszyć to kolano, ale w mniejszych obciążeniach.
Został wam jeszcze tydzień ciężkiej pracy i odpoczynek. Jeśli okaże się, że nie jest pan jeszcze gotowy do rywalizacji na początku stycznia i walki o olimpijską przepustkę, będzie to dla pana tragedią?
- Nie, nie wydaje mi się, bo będę miał więcej czasu na rehabilitację i przygotowania do kolejnego sezonu. Igrzyska przepadną, ale takie jest życie sportowca.
A jeśli dostanie pan jednak tę dziką kartę, to podejmie się pan wyzwania?
- Tak, oczywiście.
Mamy, jako Polska, jakąś medalową szansę w Pekinie czy olimpijski krążek to wciąż coś wyłącznie w sferze nieosiągalnych marzeń?
- (chwila zastanowienia) Igrzyska są wyjątkowe, mają swoje wyłączne prawa. Cztery lata temu w jedynkach wygrał gościu (David Gleirscher – red.), który nigdy nie stał na podium Pucharu Świata, a do kadry Austrii na igrzyska załapał się z jakiegoś ostatniego strzału. I złapał taki flow, że objechał wszystkich, choć Felix Loch z Niemiec mu pomógł w ostatnim przejeździe. To taki sport, który nie wybacza błędów. Minimalny błąd może oznaczać wywrotkę czy potrójną bandę, a to przekreśla szanse na medalowe miejsce. My polujemy na takie okazje, czasem je wykorzystujemy. Ostatni sezon pokazał, że najlepszym nacjom też nie wszystko wychodzi, wtedy wskakujemy my: z dobrymi ślizgami, choć na gorszym sprzęcie, z gorszymi parametrami. To jazda nas wówczas broni. W tamtym roku udało nam się zjechać do mety na trzecim miejscu w sztafecie. Szanse na medal w Pekinie więc są, ale musi się zgrać kilka elementów. Szczęściu trzeba pomagać.
Czyli sztafeta powinna być naszą największą nadzieję w Pekinie?
- Chyba tak. Każdy jest skupiony na indywidualnym starcie, bo to one pchają nas do przodu. Sztafeta to jednak główny zapalnik, że trzeba dać wszystko z siebie, bo tu jest najwięcej zmiennych i najwięcej może się wydarzyć. Czołowe nacje wciągają się w swoją rywalizację z najlepszymi, ale wtedy popełniają błędy. I na to ich miejsce wskakujemy my.
Rozmawiał Andrzej Grupa